W pośpiechu opuszczając swoje domy zabierali tylko najpotrzebniejsze rzeczy licząc, że wojna szybko się skończy. Często na Ukrainie zostali ich bliscy, reszta rodziny. Od roku mieszkańcy Sokratesa żyją w strachu o nich i nadziei, że ten koszmar wreszcie się skończy.
– Obudziły mnie wybuchy, trzęsły się okna. Zaczęłam budzić dzieci, męża. Krzyczałam, że jest wojna. Próbował mnie uspokoić, mówił: „przestań, pewnie ktoś się bawi jakimiś petardami”. Włączyliśmy wiadomości i wtedy już wszystko było jasne – relacjonuje Anna Tielna, która do Opola dotarła z Charkowa.
Całą rodziną zaczęli pakować się w błyskawicznym tempie. Postanowili uciec do domku letniskowego, 100 km od Charkowa. Na dworcu okazało się, że w związku z atakami nie kursują ani pociągi ani autobusy. – Zostaliśmy w metrze. Spaliśmy w jednym z wagonów. Było tam bardzo dużo ludzi, dzieci, zwierząt. Następnego dnia wróciliśmy do domu. To był błąd. Atak znów się zaczął. Postanowiliśmy wyjechać z Charkowa autem. To stary pojazd, silnik nie odpalił. Znowu nie mogliśmy wyjechać. Mąż wcześniej mówił, że nie odważą się na atak cywilnych obiektów, że celem rosyjskich żołnierzy będą obiekty wojskowe, ważna infrastruktura. Moja mała, sześcioletnia córeczka zaczęła mówić: mamo, ratuj mnie proszę – pani Anna ociera łzy.
Kobieta ma trójkę dzieci. Najstarszy syn ma 15 lat. Najmłodszy w momencie wybuchu wojny miał zaledwie rok i miesiąc. – Udało nam się uciec do domku letniskowego, który jest w dużym miasteczku. Ale słowa córki ciągle brzmiały w mojej głowie. Stwierdziłam, że musimy uciekać za granicę. Mąż pytał dokąd, przecież nikogo nie znamy, nie znamy języka, jak będziemy żyć w obcym kraju, bez pieniędzy? Przez Lwów jechaliśmy do Polski, mąż został zatrzymany na granicy. Zostałam sama z dziećmi. Jechaliśmy dwa dni. Nigdy nie sądziłam, że taka czynność jak kąpiel, ciepły posiłek można tak bardzo ucieszyć – opowiada Anna Tielna.
Szybko straciłam złudzenia
– Otrzymałam bardzo duże wsparcie od Polski i Polaków. Mamy środki higieniczne, posiłki, mamy gdzie mieszkać. Na początku myślałam, że to się szybko skończy. Ale szybko straciłam złudzenia, widać, że Rosja bardzo długo przygotowywała się do tej wojny, wiedziały o tym także inne państwa. My jesteśmy prostymi ludźmi…– zawiesza głos.

Oleksandra Panchyna do Opola dotarła 3 marca.- 24 lutego obudziły mnie wybuchy. Przez te kilka dni od wybuchu wojny nauczyłam się ubierać dzieci w minutę i ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami zbiegać do piwnicy. Widziałam martwych rosyjskich żołnierzy w Kijowie, było sporo broni, pamiętam jak byłam zdziwiona, że to się dzieje w tych czasach, że przecież Kijów jest dużym miastem – mówi Oleksandra Panchyna.
Ze względu na dzieci postanowiła uciekać. Transport publiczny nie działał, sama droga na dworzec zajęła im dwie godziny. – Nikt nigdy w życiu nie witał mnie tak, jak przywitano mnie w Polsce. Wszystko otrzymałam. Mamy jedzenie, dach nad głową, bardzo dziękuję wszystkich ludziom za pomoc, politechnice za to, że mamy gdzie mieszkać. W czerwcu wróciliśmy do Kijowa, ponieważ został tam mój mąż, bliscy. Gdy w listopadzie, grudniu na nowo zaczęły się ataki w zamieszkałe budynki, ginęli cywile od ostrzałów rakietowych, stwierdziłam, że trzeba znowu uciekać. Bałam się o życie dzieci. Mają 7 i 18 lat – relacjonuje kobieta.
To wciąż ogromny szok
– Dla nas to wciąż ogromny szok. Często myślę, że będąc na miejscu mogłabym bardziej pomóc ale ze względu na dzieci jestem w Polsce. Za pierwszym razem tak i teraz pracuję, jak będę lepiej zarabiać to będę pomagać tym, co zostali na Ukrainie. Młodsze dziecko chodzi do szkoły, jest bardzo zadowolone, mówi po polsku, ja też uczę się polskiego – dodaje pani Oleksandra.
– Myśleliśmy, że wojna nie potrwa dłużej niż dwa tygodnie. Wzięliśmy tylko najważniejsze dokumenty, bieliznę i trzy ulubione zabawki córki. Budynki obok mojego bloku są zrujnowane, na szczęście nasz blok stoi – relacjonuje Violeta Danylchenko, która przed wojną uciekła z Zaporoża. – Mój mąż, rodzina zostali na Ukrainie. Codziennie są w niebezpieczeństwie. W Opolu zapewniono nam dach nad głową, wyżywienie, wszystko, żebyśmy się czuli komfortowo. Moja córka chodzi do przedszkola, wreszcie zaczyna być bardziej radosna, uśmiecha się. Codziennie myślę, że to jest ten moment, kiedy wojna się skończy, czytam wiadomości, nie mogę zapomnieć o tym, co przeszliśmy. Mam nadzieję, że jak najszybciej wrócimy do domu, córka tęskni za tatą – dodaje Violeta Danylchenko.
Wojna zastała tatę w Buczy
Viktoriia Poshedyn ma 22 lata. Do Sokratesa przyjechała sama. W grudniu postanowiła wrócić na Ukrainę.
– Musiałam zobaczyć swojego tatę, którego wojna zastała w Buczy, a wszyscy wiemy, co tam się stało. Nie wierzyłam, że on żyje, musiałam go zobaczyć, uspokoić się, jak małe dziecko przytulić się do niego. Po tym, co od niego usłyszałam wiem, że niewiele brakowało, żebym go już nigdy nie zobaczyła. Na szczęście żyje – mówi Viktoriia. – Mieszkam obok jednostki wojskowej, przez co widziałam nieco więcej. Pierwsze ataki dotyczyły właśnie jednostek wojskowych. 40 minut po tym, jak postanowiliśmy uciec z domu, za budynkiem eksplodowała rakieta. Być może ta decyzja uratowała nam życie – wspomina.
Młoda kobieta cały czas pamięta swoje zaskoczenie tym, jak została przywitana w Polsce. – Nikt mnie nie oceniał jak wyglądam, co mówię, nikt mnie nie krytykował, każdy starał się mi pomóc. Nigdy jakoś nie myślałam o wojnach, które toczą się na świecie. Teraz dużo o tym czytam, dziwię się jak mało ludzi to obchodzi dopóki ich nie dotyczy, tak jak mnie wcześniej. Mogłabym dużo mówić o swoich emocjach, popłakałabym teraz, ale staram się być silna. Chcę w przyszłości być psychologiem, pomagać ludziom – podkreśla.
Viktoriia uczy się języka polskiego, pracuje, w wolnym czasie spaceruje, maluje. – Moi rodzice są na Ukrainie, nie chcą wyjechać. Ja zaczynam rozglądać się za pracą z mieszkaniem. Jeszcze nie wiem czy po zakończeniu wojny zostanę tutaj czy wrócę do domu – dodaje.
Solidarni z Ukrainą to nie pusty slogan
– 24 lutego 2022 roku to data, która na wieki zapisze się na kartach niechlubnej historii. Brutalny atak Rosji na suwerenną Ukrainę nie powinien się wydarzyć. Jako społeczność akademicka Politechniki Opolskiej wyszliśmy naprzeciw uchodźcom, którzy szukali schronienia w naszym kraju. Od samego początku wojny włączyliśmy się w pomoc ludziom, którzy w pośpiechu, popłochu uciekali przed dramatem wojny. Pracownicy naszej uczelni bardzo mocno zaangażowali się w pomoc, zbierali odzież, środki higieniczne. Kolejna rzecz to organizacja pomocy psychologicznej zarówno dla uchodźców jak i naszych studentów z Ukrainy – mówi prof. Marcin Lorenc, rektor Politechniki Opolskiej.- Bardzo szybko udostępniliśmy akademik Sokrates przy ul. Małopolskiej na potrzeby służb wojewody opolskiego, gdzie zorganizowano pierwszy w regionie Punkt Recepcyjny, w którym do tej pory mieszka ponad 300 osób. Połowa z nich to dzieci. Staraliśmy się także pomóc uchodźcom żyć w miarę normalnie np. poprzez organizację śniadania wielkanocnego, Dnia Dziecka, różnorodnych zajęć dla dzieci. Nasi pracownicy cały czas są wolontariuszami w Sokratesie, nie pozostajemy obojętni. Na Politechnikę Opolską zawsze można liczyć – dodaje prof. Marcin Lorenc.
*Za pomoc w przygotowaniu reportażu dziękujemy Yulii Ukolovej z Osiedla Akademickiego Politechniki Opolskiej