Niezależnie od dystansu – każdy biegacz zasługuje na wielki szacunek za próbę przekroczenia swoich granic. A że dla niektórych jest to sto kilometrów po górach, to już inna sprawa!
Nasi absolwenci – Marcin Świerc, Damian Targiel i Rafał Słociak to ultramaratończycy, którzy startują w takich imprezach jak legendarny Bieg Rzeźnika (80 km po Bieszczadach), stukilometrowy Bieg 7 dolin, czy 80-kilometrowy Chudy Wawrzyniec (Kim jest Chudy Wawrzyniec? Ma prężną łydę, buty wgryzające się w błoto niczym lwie szczęki w udziec antylopy, w plecaku ma najwyżej wyschniętego kabanosa i folię NRC, która w razie niepogody zastąpi mu kurtkę… – to informacja ze strony biegu :-))
Ci twardzi biegacze pod koniec kwietnia wystartowali w nie mniej ekstremalnych Mistrzostwach Polski w biegach długodystansowych (Wielka Prehyba) rozpoczynających się w Szczawnicy. Długość trasy, w porównaniu z wymienionymi wyżej, może nie jest tak szokująca (bagatela – 43 km), ale za to łączna suma przewyższseń wyniosła prawie 2 tysiące m.
Najlepiej wypadł w biegu utytułowany Marcin Świerc, obrońca tytułu mistrza z zeszłego roku (1. miejsce z czasem 3:30:08), ale zarówno Rafał Słociak, jak i Damian Targiel ze swoim 75. (5:19:15) i 225. (6:24:50) miejscem na 465 startujących pokazali fantastyczną klasę. Choć twierdzą, że to poniżej ich oczekiwań, chyba zapominają, że większość ludzi nie pokonałaby trasy nawet pieszo!
Można grać na skrzypcach, hodować pomidory, albo naprawiać samochody. Można też biegać. Dużo biegać. Tak dużo, że to aż boli. – mówi Rafał Słociak i soczystym językiem ultramaratończyków relacjonuje ostatni występ – Tak jak w zeszłym roku lądecki Złoty Maraton, tak w tym roku rangę krajowego czempionatu uzyskała Wielka Prehyba. Pierwotnie miałem zostać niepokornym mnichem, ale ostatecznie zapisałem się na dystans nieco krótszy. Na dwa tygodnie przed Setką z HAKiem nie chciałem się zajeżdżać czymś długim. A maraton to przecież takie tam hop siup, na jednym oddechu. Głupi ja! No ale kaprys nie wybiera, toteż pojechałem. Stęskniłem się za ściganiem, za górami, za klimatem zbiorowej pohasówki.
Fajnie zobaczyć tych wszystkich ludzi, społeczność górskich napieraczy, w pełnej gotowości przed ważnym startem. Czuć klimat, lubię to.
Start, ruszam ostro (jak zwykle za ostro!) tętno 190, zakwas na dzień dobry i potem już piekło. Bardzo piekło. Dlaczego było ciężej niż na ultra? Bo tam niemoc jest relatywnie nieinwazyjna, bezbolesna. A tutaj tej niemocy towarzyszył ból. Ból zakwaszonych mięśni, które z płaczem błagały o zwolnienie tempa, a ja bardzo nie chciałem zwalniać. Gdzieś tam koło trzydziestki zacząłem w końcu odżywać. Znaczy bolało dalej, ale przynajmniej dało się biec jakoś sensownie. I już mnie tak masowo nie łykali, więc generalnie okej. Po ostatnim peku jeszcze chwila truchtu żeby się uklepało to co wciągnąłem, a potem już ogień do mety. Na ostatnim zbiegu wreszcie zacząłem robić to, co zwykle robię na ostatnich zbiegach. Skurcze dwójek strasznie doskwierały, ale ten kawałek trzeba było przecierpieć. Końcówka po twardym przypomniała mi Chudego i Lądek – momentalne zwolnienie, spadek tempa, męczarnie, dramat. Także finisz jeszcze z lekką niepewnością, czy czasem mi ktoś zza pleców nie wyskoczy. Nie wyskoczył, więc z grymasem niezadowolenia, ale i cholerną wewnętrzną ulgą wpadam na metę i kończę ten niełatwy wyścig.
Wynik słaby, nie udało się utrzymać tendencji z zeszłego sezonu (choć akurat MP mi rok temu też średnio wyszły), ale mimo wszystko na mecie byłem szczęśliwy. Pewnie nie z wyniku, ale miałem inne powody. Od głupiej puszki Coli, poprzez krioterapię w Grajcarku (rzeczka w strefie mety – uwielbiam!) i piękną pogodę tego dnia, aż po świetne towarzystwo, ten rodzinny, biegowy klimat i pozytywnie spędzony weekend.
Tak bardzo potrzebowałem się zajechać, poczuć ból, poczuć różnicę. Doprowadzić się do tragicznego tanu, a potem wyłożyć na trawniku i poczuć ulgę. Nie ma lepszego miejsca na docenienie komfortu, niż przestrzeń daleko poza jej strefą. Cieszę się, że znowu mogłem doświadczyć tego schematu doznań. I z tym doświadczeniem jest mi lepiej
Wszystkim zawodnikom gratuluję, a sam kończę lizać rany i szykuję się na kolejny trudny start. Stare, chińskie przysłowie mówi: gdy ciężko pracujesz, zasługujesz na dwie rzeczy: miskę ryżu i chwilę odpoczynku.
Teraz czas na to drugie, do zobaczenia na ścieżce 😉
Polecamy maratoński blog Rafała: https://dlugadrogawgore.blogspot.com/