Monika Jamer, studentka fizjoterapii, wolontariuszka związana z Ruchem Świeckich Misjonarzy Kombonianów i ubiegłoroczna laureatka ,,Żaru serca” opowiada jak podczas swojej kolejnej wyprawy pomogła odmienić życie Kenijczykom, a Kenijczycy pomogli odmienić życie jej.
Praca
W tym roku wyjechałam do Afryki na swoją drugą, tym razem trzymiesięczną misję. Przez pierwszą część pobytu, z racji swojego wykształcenia pracowałam jako fizjoterapeuta w ośrodku dla niepełnosprawnych dzieci w mieście Lokichar. W drugiej części wyjazdu pomagałam misjonarzom w miejscowości Amakuriat, gdzie wspólnie z koleżanką organizowałyśmy dzieciom czas wolny w szkole, udzielałyśmy się w życiu wspólnot i również w ośrodku zdrowia.
Praktycznie cały spędzony na misji czas starałam się poświęcać innym i wiem, że dzieci bardzo doceniały to, że rehabilituję je i organizuję im zabawy również w swoim wolnym czasie. Dzieci dawały mnóstwo radości i motywacji do pracy! Nauczyłam się też przy nich dystansu do własnych problemów i słuchania innych. Widząc dziesięcioro dzieci po amputacjach kończyn, człowiek przestaje się skupiać na własnym bólu głowy. Niemniej – nie wszyscy wolontariusze pracujący na misji radzą sobie z zastaną rzeczywistością. Słyszałam o Włoszce, doświadczonej lekarce, która wyjechała po tygodniu, ponieważ nie mogła patrzeć na cierpienie dzieci. Szkoda, że nie wzięła pod uwagę, że przecież można im tak bardzo pomóc!
Z kolei dla ubogich osób ze slumsów i ze wsi ważne jest już same zainteresowanie misjonarzy. Nie oczekują, że coś dostaną. Cieszą się z poświęconej uwagi, rozmowy i uśmiechu. Ze wspólnie zjedzonego posiłku. Na przykład – mocnej herbaty z mlekiem i dużą ilością cukru, która często jest ich jedynym posiłkiem w ciągu całego dnia. Gdy przyjeżdża misjonarz to dla nich jest święto. Gdy przyjeżdża ich trzech – to już trzeba zabić kurczaka.
Sukcesy
Ćwicząc z dzieciakami robiłam to, co lubię i tym większą radością jest dla mnie historia Simona – chłopca po operacji stawów kolanowych. Kiedy go zastałam w ośrodku był unieruchomiony na wózku. Nikt się nim nie zajmował, ponieważ nie wiedziano, jak mu pomóc. Przenoszony był tylko z wózka na łóżko i z powrotem, lub kładziony był prosto na ziemi, gdzie leżał przez cały dzień. Zaczęłam z nim dość intensywną rehabilitację, a po miesiącu to ja stałam się jego pacjentką. Odwróciliśmy role, aby mógł lepiej zapamiętać wszystkie ćwiczenia, które wykonywał i kontynuować terapię już po moim wyjeździe. Kiedy wróciłam do Polski, po trzech tygodniach dostałam jego zdjęcie. Simon poruszał się już samodzielnie z balkonikiem i nadal ćwiczył wg moich wskazówek. To piękny owoc tego wyjazdu! Simon ma około 10-12 lat. Kenijczycy tak naprawdę nie znają swojego wieku. Data przyjścia na świat nie jest czymś ważnym i mało kto obchodzi urodziny.
Dużą satysfakcję przyniosła mi też pomoc, jaką udało się zaoferować niesłyszącemu chłopcu z wrodzoną łamliwością kości, w komunikacji z terapeutami i skierowaniu go do bardziej odpowiedniego ośrodka. Językiem urzędowym jest w Kenii angielski (i to w nim w głównej mierze porozumiewałam się z miejscowymi), a także suahili. Dzieci w ośrodku mówiły jednak głównie w swoim plemiennym narzeczu turkana, a głuchoniemy chłopiec pochodził z plemienia Pokot i w tym też języku mówiła jego matka. Sytuację komplikowało to, że oba plemiona ze sobą walczą. Na szczęście, przy udziale jednego z ojców misjonarzy, udało nam się pokonać wszystkie bariery komunikacyjne i pomóc chłopcu, który nie tylko nie miał odpowiedniej opieki, ale też traktowany był jak osoba opętana.
Przygody
Miałam tam do czynienia z różnymi sytuacjami. Szczególnie wspominam przygodę, kiedy w drodze między kaplicami, gdzie prowadziliśmy modlitwy, nasze auto dwa razy utknęło w błocie. Pora deszczowa nie chciała się skończyć, drogi były grząskie i – nie było rady: musieliśmy przejść pół kilometra po uda w bagnie, w którym mogły znajdować się np węże. Oczywiście boso, w chustce na biodrach zamiast spodni i po ciemku, bo zmierzch zapada w Kenii już koło 18.00. Kiedy Afrykańczycy zgromadzeni w tej docelowej kaplicy zobaczyli ubłoconych Europejczyków – byli w szoku, ale też byli wdzięczni, że mimo trudów chcieliśmy się z nimi spotkać. Dodam tylko, że na drugi dzień, po czterech godzinach wyciągania auta z błota, (a było bardzo ciężkie, bo wieźliśmy nim jedzenie dla przedszkoli) po kilku kilometrach złapaliśmy gumę.
Początki
O wyjeździe na wolontariat myślałam już w gimnazjum, ale byłam wtedy za młoda i nawet nie przyznałam się rodzicom, bo oczywiście powiedzieliby, ze zwariowałam! Na studiach zaczęłam szukać kontaktu z instytucją, która przygotowuje ludzi do wyjazdu i tak trafiłam do świeckiego zakonu ojców kombonianów w Krakowie. Przygotowywałam się tam przez dwa lata. Polegało to na comiesięcznych, weekendowych spotkaniach, z których każde odbywało się pod innym hasłem. Dany temat opracowywany był na konferencjach i podczas pracy w grupach. Były też medytacje i modlitwy, a także rozeznanie naszego powołania, czy to faktycznie to.
Po dwóch latach mieliśmy możliwość wyjechania na miesięczne doświadczenie. Skorzystałam z tego rok temu. (więcej można przeczytać tutaj) Kiedy wracałam, to już w drodze z lotniska czułam się na siebie zła, że pojechałam, bo zobaczyłam, czym to smakuje i chciałam natychmiast wrócić na kolejny kontrakt. Tymczasem ojcowie kombonianie przekonali mnie, że powinnam skupić się przede wszystkim na dokończeniu studiów magisterskich. Perspektywa dwóch lat przeraziła mnie! Na szczęście pojawiła się okazja trzymiesięcznego wyjazdu, z którego skorzystałam.
Projekt
Po powrocie z pierwszej misji zajęłam się projektem ,,Edukacja dla Pokot”, który wspiera uczniów w Kenii. Kenijski rząd twierdzi, że szkoły, przynajmniej na wczesnym etapie, są bezpłatne, ale nieoficjalnie wiadomo, że wszystko kosztuje, i szkoła i wyposażenie, i mundurki. Przy ósemce dzieci edukacja nawet jednego z nich obciąża rodziny. Stąd też rodzice niechętnie posyłają dzieci do szkoły, zwłaszcza, że w czasie, kiedy marnują – jak uważają dorośli – czas w ławce, mogłyby posprzątać, iść po wodę czy zająć się młodszym rodzeństwem. Dążymy do tego, aby darczyńcy wpłacali nawet minimalne kwoty, ale regularnie.
Dobry przykład
W pamięci utkwiła mi historia ojca Piusa – kombonianina z Malawi (z którym byłyśmy na misji w mieście Lokichar) , któremu matka zmarła w wieku 8, a ojciec 12 lat, przygarnął go wujek, który przygarniał wszystkie sieroty z rodziny. Była ich siódemka, wszyscy poszli do szkoły. Jego przyrodnie rodzeństwo także skończyło studia i pracują w wymarzonych zawodach. To dobry przykład, że jeśli się chce, to można. Kolejnym przykładem jest Kevin, zaufana osoba kombonianów w Nairobi, stolicy Kenii. Pomaga załatwiać im wiele spraw. Mieszka w slumsach. Był typowym dzieckiem ulicy, jednym ze starszych w rodzeństwie, które musiało samodzielnie zadbać o swój byt. Dzieci w slumsach bardzo często muszą sobie same radzić, ponieważ brakuje dla nich miejsca w domu, który jest zbity z blachy i ma 7 m kwadratowych. Kevin z kombonianami złapał kontakt wtedy, gdy posłali go po coś do sklepu, a on oddał im po zakupach resztę, choć pozwolili mu ją zatrzymać. Teraz pracuje dzięki nim w bibliotece i prawdopodobnie jako jedyny mieszkaniec slumsów był w trzech europejskich stolicach. To przykład dla innych dzieciaków, że uczciwość i praca opłacają się.
Kenijczycy
Mieszkańcy Kenii są zdecydowanie bardziej otwartymi ludźmi, niż my. Mimo ubóstwa, chętnie dzielą się wszystkim, co mają. A co my zrobilibyśmy, gdyby do naszych drzwi zapukał Afrykańczyk? Wciąż spotykam się z pytaniami – jak ty tam z nimi wytrzymałaś? Odpowiadam: normalnie. Oni są takimi samymi ludźmi, jak my, a właściwie nie, lepszymi! Tęsknię za nimi, za ich herbatą i za ryżem gotowanym na ogniu (to zupełnie inny smak). No… i oczywiście trochę za słoneczkiem.
Kenijczycy mają też swobodne podejście do czasu – 15 minut to może być równie dobrze 5 godzin… Trudno się z kimś umówić. Trudno też liczyć na punktualność autobusów, bo autobus rusza dopiero wtedy, gdy jest pełny na pierwszym przystanku. Nam Europejczykom się spieszy – im nigdy.
Przemiana
Znajomi twierdzą, że bardzo się zmieniłam. Ten wyjazd nauczył mnie pokory, cierpliwości i podchodzenia do życia ze spokojem. Wyczulenia na potrzeby innych, wyciszenia. Tego, aby niczego nie planować, tylko przyjmować los taki, jaki jest. Czy wyjadę kolejny raz? Nie wiem. Chciałabym, ale – jak uczą nas kombonianie – misjonarzem można być także tu i teraz. Koordynując projekt ,,Edukacja dla Pokot” również pomagam Kenijczykom tu z Polski, podobnie jak wszyscy wpłacający, którzy też są misjonarzami.
Jak pomóc?
Wyjazd, finansowo i organizacyjnie wsparła Politechnika Opolska, za co bardzo dziękuję i czym jestem bardzo mile zaskoczona! Wszyscy podeszli do tego pomysłu z wyrozumiałością i z entuzjazmem, a po moim powrocie, pracownicy uczelni i znajomi ze studiów interesują się, co tam przeżyłam i dopytują, jak mogą pomóc Kenijczykom. Na początek na pewno byłoby wspaniale, gdyby wsparli naszą edukacyjną akcję! Więcej o niej na stronie: https://www.facebook.com/events/955963837795015/
Na koniec chciałabym bardzo serdecznie podziękować władzom i wykładowcom Politechniki Opolskiej, a przede wszystkim tym, którzy w jakiś nawet najmniejszy sposób byli zaangażowani w mój wyjazd i pomoc mi w zorganizowaniu tej wyprawy.
Dziękuję, że razem ze mną chcecie robić coś dobrego! Kenia jest piękna, a dzięki Wam dla niektórych stała się jeszcze piękniejsza.